Christina Björk, Eva Eriksson, Księżniczki i smoki

XXI wiek jest stuleciem nadmiaru, żrącego, śmiercionośnego nadmiaru. Widać to nie tylko w sklepach, gdzie półki uginają się pod ciężarem produktów, ubrań i różnego rodzaju sprzętów. Zaraza sięgnęła też literatury i, ze smutkiem muszę powiedzieć, że dotarła też mojego ulubionego Wydawnictwa. Błędy się wybacza, spokojnie, ale pozwólcie, że opowiem Wam o książce bez morału.

Książeczka o księżniczkach została pomyślana jako niezwykły tydzień siedmiu dziewcząt. Już od poniedziałku coś nie styka, bo pierwsza księżniczka nie przebiera się bez przerwy w swoje suknie, lecz tylko rozmyśla w co by się ubrać, najwyraźniej przytłoczona nadmiarem odzieży. To jeszcze nic – porwana przez smoka nie wrzeszczy ze strachu a z oburzenia i z całym impetem ustawia smoczęta do pionu. Kończy się tak, że król, zagorzały przeciwnik wszystkich gadów, musi podarować smokom domki dla lalek. Mózg eksploduje, przyznacie. Morał jest taki, że go nie ma, bo oprócz tego, że dowiemy się, jaką wredną jędzą jest księżniczka Petunia, niewiele z tej opowieści wyniesiemy. Kolejne księżniczki mają jeszcze gorsze usposobienia i fobie. Dokąd nie lubią mydła, są zaniedbane przez zapracowanych rodziców, lubią kakao i przebieranki, są całkowicie standardowymi dziewczynkami. Ale wraz z posiadaniem pozłacanych telewizorów, laptopów i piwniczek z winem poziomkowym przychodzi jakaś niepewność, o czym i o kim w zasadzie czytam.

Opis Wydawcy wyjaśnia, że księżniczki muszą iść z duchem czasu, muszą być zaopatrzone w latopa, hulajnogę, korzystać z dobrodziejstw elektroniki i Internetu. Nie ulega wątpliwości, że księżniczka nawet najbardziej płocha musi zmierzyć się z faktem, że czasy ziarnka grochu i walecznego rycerza minęły bezpowrotnie, chyba, że sama sobie jakiegoś upoluje (i groch i rycerza, teraz kobieta musi troszczyć się o wszystko). Tym niemniej każda opowieść, zwłaszcza w tak trudnych czasach jak XXI wiek, kiedy oprócz sensu, który sami sobie wykreujemy, nie posiadamy żadnego innego, powinna, a wręcz musi mieć, jakiś morał. I wiem też, że nie zawsze taki morał jest oczywisty, nie zawsze na ostatniej stronie będzie kursywą wytłuszczone nie gadaj w lesie z wilkiem bo zje ciebie i twoją babkę, ale jednak coś powinno pozostać. A we mnie pozostaje irytacja, że miała być zachęta dla niewiast do odwagi, do brania życia we własne ręce – a tu nic, hula wiatr, jedźmy, nikt nie woła. 

Jak zawsze w takiej sytuacji, gdy czytam książkę, co do której mam wątpliwości, zastanawiam się, że to może moje ograniczone widzenie robi z tej pozycji fiasko, a nie sama opowieść. Ale zaraz przychodzi mi do głowy, że przecież to ja decyduję, to ja mówię książce tak, zapraszam do mojego życia, wycisnę cię jak cytrynę i będziesz świetną kumpelką dla moich dzieci. A tym razem tej chemii między nami nie ma, jest tylko chemia drukarskiej farby i sporo aromatu, niestety zupełnie nieidentycznego z naturalnym. 

Zdjęcie okładki ze strony Wydawnictwa Zakamarki.