Frank Schätzing, Odwet oceanu

Nareszcie mogę opowiedzieć o książce, która zabrała mi mnóstwo czasu i pogrążyła w bardzo trudnych rozmyślaniach. Przede wszystkim, ta cegła (950 stron i to gęstym drukiem, robi wrażenie) opowiada o człowieku i Ziemi i tym, co z nią uczyniliśmy. Jest to jednak też wciągająca rozprawa filozoficzna, która bierze na warsztat nasz stosunek do świata, ludzi, natury i jakiejkolwiek odmienności. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że najlepsze na świecie są długie, trudne książki, bo chociaż ciężko potem otrząsnąć się z ich ducha, to dają czas i miejsce na pochylenie się nad omawianym problemem. 

Kula ziemska staje w obliczu katastrofy. Na dnie mórz i oceanów żyją zwierzęta, które z jakiegoś powodu zmieniły swoją fizjonomię. Przez ich działalność zostaje zagrożone dno morskie, a sprawa jest naprawdę poważna – grozi totalną katastrofą ekologiczną. Oprócz tych zwierząt pewne anomalie zostają zaobserwowane przy wschodnim wybrzeżu Kanady, gdzie grupa naukowców zajmuje się badaniem wielorybów. Z początku obydwa przypadki nie zostają skojarzone, ale z biegiem czasu jest ich coraz więcej i naukowcy zaczynają podejrzewać, że sprawy są ze sobą związane. Należy podjąć błyskawiczne działania, bo niebawem ma się okazać, że życie ludzi na Ziemi może stanąć pod olbrzymim znakiem zapytania. Treść zatem jest wciągająca, akcja porywa – klasyczny, pyszny thriller, ociekający krwią ludzi i zwierząt, a trup ściele się gęsto.

Zdarza się jednak, że strony toną w naukowych wywodach i czasem nie sposób unieść ciężaru tej wiedzy. Te trudne fragmenty bywają zrównoważone codziennymi rozmowami pomiędzy bohaterami, fabułą, która z każdą stroną nabiera tempa, licznymi nowymi postaciami, z których każda ma swój charakter i sposób bycia. Racjonalne podejście do nauki i relacji międzyludzkich, unikanie przesady w emocjonalności i budowanie wyraźnych, bardzo odmiennych charakterów sprawiają, że cała akcja wydaje się bardzo realna, ale nie tylko ze względu na typową dla sztuki filmowej sugestywność. Poruszane problemy i sposób rysowania akcji są wyjęte z codzienności, z pracy biurowej, lecz także z – niesłusznie uważanej za przerażającą – pracy naukowej, uniwersyteckiej. Oczywiście pewne hollywoodzkie porywy i zachwyt nad sobą (bo kimże innym jak nie wcieleniem autora miałby być arcyprzystojny doktor Johanson) wydają się na tym tle odrobinę szokujące, ostatecznie jednak Schätzing prawdopodobnie nie doktoryzował się na tej książce, zatem można mu pewne rzeczy wybaczyć. 

Postacie, zwłaszcza te, z którymi jest okazja poznać się bliżej i dłużej, odkrywają wiele aspektów swojej osobowości. Bohaterowie chodzą nowymi dla siebie drogami, poznają siebie i innych, wnikliwie reflektują swoje zachowanie i na tej podstawie wyciągają wnioski.Trudności w myśleniu pojawiają się dopiero wtedy, gdy przyjdzie zmierzyć się z kimś lub czymś, co zupełnie różni się od dotychczasowych doświadczeń, co w swojej formie i sposobie myślenia całkowicie odbiega od znanego i zbadanego. Naukowcy się gubią, wojskowi boją, trudno znaleźć jedną osobę, która zachowuje zdrowy rozsądek bez popadania w absurdy. 

Pierwsze myśli, jakie nasuwają się po lekturze, to oczywista potrzeba zadbania o środowisko. Dzierżąc bambusową słomkę do napojów jak oręż, należy przeanalizować swoje przyzwyczajenia konsumpcyjne i posłuchać zdrowego rozsądku. W zasadzie każdą plastikową kupioną rzecz da się zastąpić zdrowym odpowiednikiem, ale należy też dbać o świadome wybory żywieniowe, interesować się losem zwierząt, czyli wybierać rozwiązania szanujące Ziemię. Jest w tej książce jednak także okrutnie smutna prawda o nas, ludziach, i to ona wydaje się być głównym tematem całej rozprawy. Mianowicie, w chwili ostatecznego rozstrzygnięcia losów świata do głosu zaczynają dochodzić ludzkie instynkty, emocje i potrzeby tak dalece egoistyczne, tak pogrążające ludzkie szanse na przeżycie, że tony plastiku wyrzucane do morza wydają się przy tym niewinną igraszką. Wydaje się, że Schätzing krzyczy, gniewa się na ludzi, wytyka im te małostkowe, podłe gierki i prosto w twarz mówi, że jeśli nie skończymy z tym egocentryzmem, homocentryzmem i ksenofobią to niechybnie umrzemy, wyginiemy, zniszczy nas coś potężniejszego od nas. Ciąży na nas olbrzymia odpowiedzialność za nas samych, za naszych bliskich, ale też za ludzkość. Każdy człowiek musi zrozumieć, że jego istnienie ma dla Ziemi ogromną wartość i jego działania także poddane zostaną ocenie w dziejach świata. 

Literacko Odwetu oceanu to nie szaleństwo, językowo także niespecjalnie można się rozsmakować. Zaskakująca skrupulatność opisów zderza się z brawurą czy nostalgią, nadając opowieści ton reportażu. Poszukiwacze romansu będą zawiedzeni. Totalnie zaskakuje koncepcja doktora Johansona (tak, tego strasznie przystojnego, podobnego do aktora) – pomimo, że nieprawdopodobna i wymagająca niezliczonych badań i analiz, zostaje od razu zaakceptowana przez resztę profesorskiego gremium. Zgoda podjęta w zasadzie a propri wydaje się po prostu nieadekwatna, zwłaszcza, że dotychczas naukowcy byli opisywani dosyć rzetelnie. Ale może troszkę się czepiam, mam problem z homocentryzmem i nie wierzę w Yrr. Możliwe, że tak jest, przecież nie każdy jest idealny jak Sigur Johanson.

Napotkałam kilka literówek (moja ulubiona to “zatrzynać” zamiast “zaczynać”) i niestety nie napotkałam spisu treści, ale od strony formalnej to jedyne rzeczy, do których można się przyczepić. Książka, pomimo szalonej objętości jest wygodna i wcale nie taka ciężka, jak by się wydawało. 

Odwet oceanu na trzy tygodnie odsunął mnie od życia towarzyskiego (ha ha!) i odebrał możliwość czytania innych książek. Ale nie żałuję nawet sekundy spędzonej nad lekturą. Tak bogata, idealnie dopracowana, szczegółowa i ważna literatura to najpiękniejszy prezent, jaki można – i trzeba – podarować sobie nie tylko w czasie świątecznym.

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Dolnośląskiemu za egzemplarz książki.