Robert Małecki, Żałobnica

Kulturą masową zawładnął przesyt. Trudno zdecydować się na jedną właściwą rzecz, książkę, film, autorytet. Z głębokości wołam więc do czytelników: wybierajcie skrupulatnie, bo szkoda czasu na złe książki.

Zainteresowałam, co? Tak nie wiadomo, co myślę o najnowszym literackim dziecięciu Roberta Małeckiego. Autora wyjątkowo płodnego, trenera w Maszynie do pisania, człowieka, który zrezygnował z pracy na etacie, bo jego książki przyniosły ogromny zysk. Za jakiś czas pojawią się pewnie ekranizacje jego trylogii, a może Żałobnica też doczeka się, co najmniej miniserialu na Netfliksie?

Przemawia przeze mnie gniew. Bo poświęciłam na Żałobnicę kilka godzin mojego życia, snu i tysiące poszatkowanych myśli. Postanowiłam, że skoro książki Małeckiego poleca na fejsbuku Wojciech Chmielarz, to nie mogą być tak puste, jak mi się wydaje. Dlatego dałam szansę, wciągnęłam się, pozwoliłam książce opleść mózg mackami i wyłączyłam się z życia na dwa dni. Zabawa okazała się pyszna – tajemnicza kobieta, piękna i ogromnie zadowolona ze swojego kształtnego ciała, funduje czytelnikowi egzystencjalny striptiz. Co strona odkrywa nowe fakty ze swojej przeszłości i napina tym samym smycz czytelniczego zniewolenia. Bo wiadomo, że w thrillerze chodzi o to, by się bać, by nie wiedzieć, by otwierać oczy ze zdumienia, by być zaskakiwanym. I faktycznie, czuję się zaskakiwana, ale to wszystko, co mogę powiedzieć o tej powieści. Dla spotęgowania efektu tajemniczości, wypowiedzi są lakoniczne, dialogi mdłe, a opisy, gdy bohaterka pije herbatę i łagodny smak miodu i goździków rozlewają się na jej języku, wołają o pomstę do nieba. Jeśli tajemnica, sztucznie stylizowana na odkrywanie nowych obszarów kosmosu zostaje zestawiona z goździkami na języku, totalnie traci na wiarygodności. Czuję się jakbym trafiła do restauracji z gwiazdką Michelin a po zajęciu stolika otrzymała od kelnera zalaminowane menu ze słabej rozdzielczości zdjęciami bladego kurczaka. 

Kolejną sprawą, której już nie mogę ułożyć sobie w czytelniczej głowie są te potworne dłużyzny, powtórzenia, które nie wnoszą absolutnie nic do historii. To okrutne co napiszę, ale dłużyzna nie ma mocy, by z mdłej historii zrobić wciągające, mrożące krew w żyłach thrillerzysko. Umówmy się, że przecież przerzucamy te kartki, przelatujemy tylko wzrokiem po akapitach, na wszelki wypadek, gdyby znalazło się tam coś interesującego. A po co czytać książkę, jeśli trzydzieści procent z tekstu nie czytamy? Dla mnie to jasna informacja, że te zdania, akapity, a czasem całe strony, są niepotrzebne. Gdyby musiały tam być, gdyby każde słowo było wyważone z aptekarską precyzją, bez tych akapitów nie można by pójść dalej w lekturze, bo zwyczajnie byłaby nieczytelna. 

Jest mi przykro. Wierzyłam, że oto kolejny Autor który rozpoczyna swoją wędrówkę i z każdą książką wnosi w moje życie coś wspaniale odświeżającego, uczy mnie, jak pisać, daje taką rozrywkę, że mózg kipi od emocji i przez kolejne lata życia będę pamiętała każdy szczegół. A teraz niestety zapamiętuję tylko irytację i poczucie straty czasu. 

Zdjęcie okładki ze strony Wydawnictwa Czwarta Strona.