Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Święte słowo
Wspominałam już kiedyś, że uwielbiam piękne okładki. Kiedy staje przede mną pokusa taka jak Święte słowo, nie potrafię się oprzeć. Gdy zaglądam do środka, do gąszczu gładkich, lapidarnych zdań, uporządkowanego świata przedstawionego, scen niczym z filmu dokumentalnego, już wiem, że i tym razem nie zawiodła mnie intuicja. Lektura Wyspy, wcześniejszej książki tej samej autorki, jeszcze przede mną, zatem wszystko, co Wam opowiem, jest świeże niczym islandzkie powietrze. Zapraszam!
Pierwsze, co zaskakuje podczas lektury, to niebanalny – by użyć takiego eufemizmu – związek głównych bohaterów. Relacja trojga nie jest trójkątem; kształt ten można określić raczej jako okrąg, do którego raz za razem wpada napuszony paw, przebija się przez wątłą ścianę tego, co niewieście i życiodajne. Okrąg czasami pulsuje miłością, w innych przypadkach gniewem, a ostatecznie okazuje się, że zapełnia się czymś nieznanym, lecz tak satysfakcjonującym, że niewiele wnosi pawia obecność. Kształt zabudowany jest sztuką, literaturą, kinematografią, nieskończonymi dyskusjami, tytoniowym dymem i pragnieniem wyjścia poza utarte schematy życiowych wyborów. Kobiety tkają swoją opowieść z nici przeciwieństw; ideę, która obiektywnie wydaje się sprzecznością, zamieniają na solidarność i czułość. Dają tym samym początek równie niezwykłej historii swoich dzieci.
Autorka opowiada o tej trudnej miłości, by na jej kanwie poruszyć inne trudne tematy. Nasz świat poszybował na niebezpieczne obszary. Ważne i poważane stały się wartości błahe, których chwilowa ważkość wynika wyłącznie z interesu i wygody inwestorów. Dobrobyt i dążenie do niego stały się celem naszych ścieżek, konstytuując sens pracy i innych wysiłków. Chęci posiadania zostało nawet poddane słowo, najważniejszy element kulturotwórczy, któremu daliśmy siłę tworzenia i powierzamy pieczę nad naszym życiem i bezpieczeństwem. Nie wierzycie? Przecież wszyscy jesteśmy ofiarami słabego dziennikarstwa, a raczej tego, co z dziennikarstwo udaje. Czytamy słabe książki, bo słabych mamy autorów a przede wszystkim słabych nauczycieli, którzy pozwoliliby oddzielić słabe od wartościowego. Ponury i ubogi mamy język kolokwialny, bo nikt nam nie pokazuje, że jego kwiecistość i figlarność ma jakąkolwiek wartość. Kaleczenie nazw, gwałty na deklinacji, wszędobylskie przekleństwa zastępujące dawno zapomniane słowa, stały się smutną codziennością. Björnsdóttir sięga do antyku i prześlizguje się do współczesności, by pokazać nam, że cała ta szumnie przedstawiana kolorowa nowoczesność to zbiór pustych nazw bez desygnatów. Ścieżka powrotu do tłustej, opasłej denotacji wiedzie przez ocean, wznosi się ponad sztucznymi granicami, aż wreszcie odnajduje się – jak zwykle – w miłości, skupieniu, czujności i oddaniu.
Pisze też Autorka o pewnej nieadekwatności, niedostosowaniu do prawideł społecznych. Porusza tym wątkiem jakąś cieplejszą nutę, syci serce spokojem. Oto bowiem okazuje się, że nie jest nam obce takie niedostosowanie, że nieadekwatność to najbardziej adekwatne uczucie, jakie możemy żywić w obliczu pozornie podstawowych sytuacji. Jesteśmy ograniczeni swoimi psychicznymi konstruktami, wychodzimy na bezpieczne obszary swojego podwórka, gdzie wszystko zostało zaplanowane tak, jak pozwala nam natura. Pewne rozwiązania są nie dla nas, nie zmusimy się, by się z nimi uporać. Ale znowu – jak wszędzie – okaże się, że miłość nas wyzwoli i uda się wznieść nawet ponad słowo.
Nie przegapcie tej lektury.
Zdjęcie okładki wypożyczyłam ze strony Wydawnictwa.