Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Wyspa

Nie zdążyłam jeszcze otrząsnąć się z wrażenia po Świętym słowie, a już skończyłam Wyspę, debiutancką powieść Björnsdóttir. Jeśli zastanawiacie się, czy sięgnąć po Wyspę, lub jesteście w trakcie wyboru książki w prezencie, możecie śmiało wybrać właśnie tę pozycję. Jest przerażająco aktualna, obnażająca prawdę o naturze ludzkiej, ale przede wszystkim bogata w to, co u Björnsdóttir tak znamienne – zimną, islandzką, surową skłonność do przedstawiania niewygodnych faktów. 

Książki islandzkiej autorki sprawiają mi dużo trudności. Ich odbiór nie jest prosty – napisane specyficznym językiem, mieszanką reportażu z fikcją, okraszone niezbyt płynnym przekładem Jacka Godka (możliwe jednak, że Godek dwoi się i troi, ale niewiele może zrobić z kanciastą islandzką narracją). Jednak przede wszystkim – tak bliska, ale tak egzotyczna Islandia jest krainą trolli, wikingów i gdzie tam nam, swojskim Słowianom. Przekroczenie tej magicznej granicy, poza którą rozpościera się na niebie zorza, jest skomplikowane, także z czysto przyziemnych powodów: gdy my, Słowianie, boimy się latać samolotem, ale lubimy samochód, możemy objechać pół świata. A taki Islandczyk… no i właśnie, Islandczycy z powieści Wyspa zostali odizolowani od reszty świata. Nie działa żadna próba kontaktu ze światem, wylatujące samoloty znikają z radarów, nikt nie wie, co się wydarzyło. 

Na takie tło zostają nałożone historie ludzi zwykłych i zwykłych trochę mniej. Hjalti, główny bohater, jest dziennikarzem. W tym wyjątkowym czasie narodowej izolacji posiada cenne narzędzie: łatwo dociera do ludzi z rządowymi wytycznymi. Namawia do realizowania postulatów odnowy skandynawskiego ducha, pracy dla narodu, optymizmu i zwrócenia się ku temu, co w islandzkiej naturze najsilniejsze. Początkowo to świetny pomysł, potem – zobaczycie sami. Ale wiadomo – mieszanie polityki z każdym możliwym zawodem raczej z góry skazane jest na porażkę. 

Autorka podejmuje wiele niezwykle subtelnych tematów. Jest tu mowa o rasizmie, powracaniu do silnego, prężnie działającego narodu, zżytego z ziemią. Na plan pierwszy wyłania się cała bańka osiągnięć proponowanych, by nie rzec – narzucanych – przez nowoczesność, czyli te wszystkie przyjemne czynności i działania, które nie są niezbędne do przeżycia. Głód, poszukiwanie środków do przeżycia, strach o najbliższych, okazują się emocjami najbliższymi ludzkiej naturze. Żadnych subtelności, miejsca na wyobraźnię – chłodna, beznamiętna kalkulacja – by przeżyć. 

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że opowieść Björnsdóttir łączy się z inną książką dotyczącą globalnej katastrofy – Odwetem oceanu Franka Schätzinga, którego recenzję możecie znaleźć klikając tutaj. Schätzing posługuje się teorią tajemniczej siły, która powoduje zmiany w budowie dna oceanów, zagrażające przetrwaniu ludzkiego gatunku. Historie kreowane przez Islandkę i Niemca łączą się w globalnym zerwaniu więzi, strachu przed nieznanym, katastrofie, na której wpływowi ludzie mają ochotę się wzbogacić, nie zważając na koszty, które będzie musiało ponieść społeczeństwo. Nie wiem, czy Björnsdóttir znała i jakkolwiek inspirowała się opowieścią Schätzinga, ale wydaje mi się, że w czasach królującej komercji, gdzie sztuka spychana jest na drugi plan, a troska o naturę ma twarz niewiasty z warkoczami, której nikt nie traktuje poważnie, oboje autorzy surowo oceniają dzisiejsze społeczeństwo, podejmowane działania, rozszalałą nonszalancję i zbytek. To smutne fakty – gdy się głębiej zastanowić nad tym, jak pięknym miejscem jest świat, w którym żyjemy, jak bardzo przypadkowe, a więc totalnie niezwykłe jest nasze istnienie, wypadałoby obdarzyć naszych ziemskich współmieszkańców oraz Matkę Naturę trochę większą atencją i opieką. Tak, jak żyjemy dzisiaj, już niestety długo nie pociągniemy. 

Zdjęcie okładki ze strony Wydawnictwa.